środa, 7 września 2011
Afryka dzika!
To chyba najlepszy opis naszego spotkania z innym, nowym, nieznanym dotąd kontynentem. Dzień zaczęliśmy jeszcze zanim zapiał pierwszy kur w polskiej wsi. Dojście plażą do Tarify z naszego kempingu było bardzo malownicze. Zajęło nam ono godzinę, przeprawialiśmy się przez rzekę- Rio Jara, która wpływa do oceanu, przeżyliśmy małą burzę piaskową i chyba co najmilsze, podziwialiśmy wschód słońca. Sama odprawa odbyła się szybko i sprawnie. Rejs także bez większych komplikacji i przyjaźni z workiem :-). Afryka przywitała nas słońcem, pełnym słońcem o godzinie 7:45. Było gorąco! Po wyjściu przejął nas przewodnik, którego przez dalszą część wizyty w Afryce. Bez niego chyba nie wystawilibyśmy nosów z promu. Na początku pojechaliśmy autobusem na spotkanie z tutejszymi dawnymi samochodami- dromaderami. Każde z nas miało małą przejażdżkę z tymi niezwykłymi zwierzętami. Kolejno krótki spacer po najbezpieczniejszej części miasta. Dla mieszkańców niezbędnych do życia jest 5 rzeczy: piekarnia, fontanna, szkoła, a na dwa kolejne ogłaszamy konkurs. Nagrodą jest pocztówka z Maroka. Po spacerze przyszedł czas na posiłek z tradycyjnej kuchni marokanskiej. Była zupa o nieznanych nam składnikach, kabaczety, kuskus z kapusta i chyba kurczakiem oraz herbatka z mięty. Oprócz tego było też piwo i cola, ale tutaj spotkaliśmy się z nielada zaskoczeniem. Wszystko, oprócz napoi było w cenie. Na zakończenie posiłku, przy dźwiękach lokalnej muzyki, zostaliśmy poproszeni o zapłatę za napoje. Wszystko fajnie, ale nikt nas wcześniej nie uprzedził. Tu zaczęła się nasza przygoda z tamtejsza kulturą. Kolejnym punktem wycieczki był ogromny sklep z dywanami, w różnych rozmiarach, ręcznie wiązanymi, poszewkami na poduszki i obrusami. Jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie dywany wykonuje się taką techniką. Stąd, jak łatwo się można domyślać cena jest astronomiczna. Za obrus na przeciętnej wielkości stół życzą sobie 256 euro. Oczywiście cena do negocjacji. :-) Potem udaliśmy się do tutejszej apteki. Było kolorowo, a moc zapachów atakowała nas zewsząd. Doktor Żywago, znający nawet język polski, zabawiał nas ukazując tutejsze leki na wszystko. Były maści na reumatyzm, kremy na zmarszki, inicjatory na astmę, no i marokańska wiagra. Dla każdego coś miłego. Pewne Amerykanki tak uwierzyły w skuteczność leków, że nie zauważyły podstępności doktorka. Po zakończonych zakupach kazał sobie zapłacić 70 euro, a ostatecznie 50. Jakby tego było mało od razu po wyjściu z apteki obskoczyli nas miejscowi sprzedawcy: nakryć głowy, dywanków i misek, zegarków, bębenków, naszyjników i bransoletek i czego tam sobie jeszcze chcecie. Mimo prób odmowy w trzech językach, kolejne ich fale napływały. W desperacji, schroniliśmy się w bliskim otoczeniu naszego przewodnika. Nagle rozległy się nawoływania do modlitwy, zaś my skierowaliśmy się spowrotem na prom. Byliśmy bezpieczni. Wniosek - na egzotyczne wyprawy tylko z przewodnikiem. Kropka. Jutro wyruszamy w drogę powrotną.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hmmmm... ja obstawiam, że miejscowi nie obejdą się bez świątyni iiiii może tej apteki, w której są leki na wszystko????
OdpowiedzUsuńJuż przygotowujemy "procenty" na Wasz powrót - czekamy na więcej szczegółów z podróży, które opowiecie, gdy się wreszcie spotkamy!
- Justyna