Po wczorajszym, dosyć intensywnym dniu wyłączyliśmy budziki i pozwoliliśmy sobie na słodkie lenistwo. A tak naprawdę baliśmy się, że po wstaniu będziemy się prezentować jako para utykających i stękających łamag. Dawno nie mieliśmy tak długiej aktywności jak wczoraj...
Ale o dziwo, nic nam nie było! A więc wyspani zrobiliśmy sobie pyszną jajeczniczkę i mniej pyszna kawkę na śniadanie. A następnie ruszyliśmy obczaić kolejkę na jutrzejszy cel - via ferratę Punta Anna. Po niemałym zaskoczeniu z nieczynną kolejką pod Giboną, tym razem woleliśmy wiedzieć dokładnie czy wszystko działa, w jakich cenach i w jakich godzinach.
Następnie pojechaliśmy na zakupy. Sporo przywieźliśmy. Wszak zamówień na oliwy mieliśmy sporo.
Pod marketem spotkaliśmy dwóch chłopaków z Polski. Widząc jacy są obładowani i wracając wspomnieniami, kiedy sami podróżowaliśmy objuczeni jak woły, zaproponowalismy podwózkę. Tym samym zupełnie nieplanowanie odwiedziliśmy Misurinę. Miejsce, gdzie stoi pewien hotel. Nad pewnym jeziorem. A w tle ma, uwaga uwaga, pewne góry. I tak się składa, że zdjęcie tego hotelu, odbitego w tafli tegoż jeziora stało się niejako ilustracją Dolomitów. Zaś samo jezioro, zamarznięte oczywiście, było areną zawodów dla sportów lodowych w trakcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1956.
Życząc powodzenia rozstaliśmy się z naszymi kolegami i wróciliśmy na camping zrobić sobie obiad. Oraz wypróbować jedno z zakupionych win. W końcu byle barachła nie warto by było ciągnąć do Polski. Na szczęście - będzie warto. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz