Dziś było więcej zwiedzania. Wstaliśmy. Śniadanie zjedzone na full, bo wiemy, że tu wszędzie drogo. Potem poszliśmy na plac św. Marka. Po drodze zaczepił nas koleś, który powołując się na Marka Kotańskiego, zbierał datki na leczenie uzależnionych. Zawsze sceptycznie patrzymy na takich ludzi, bo tu naprawdę nie wiadomo, kto chce Cię oszukać, a kto jest fair. Nic to, mijamy go i wchodzimy na plac. Plac powoli zapełniał się wodą. W końcu to Wenecja. Włosi są przygotowani. Mają w zanadrzu chodniki do ustawienia jakiś metr nad ziemią. Szkoda tylko, że z nich nie korzystają. Po 20 minutach czekania na wejście na najwyższą wieżę Wenecji, brodzimy już w wodzie. Winda zawozi nas na górę. Jest wygodniej niż w Bolonii. Tam na podobnie wysoką wieżę musieliśmy wejść po chwiejnych schodach. Ale jesteśmy w Wenecji, to miasto niezwykłe. Z wieży mamy genialny widok, jest tylko nieco chłodno. Zjeżdżamy na dół. Na placu mamy już nieźłe jezioro. Decydujemy się wejść do Bazyliki św. Marka. Przedsionek kościoła pokrywa woda, żebraczka klęczy w wodzie, twarz przykrytą ma jakąś szmatą. Chyba nigdy nie zrozumiemy Cyganów. Jaką oni mają przyszłość, jakie perspektywy, i tak przez kolejne pokolenia. Masakra!
Wchodzimy do środka. Jest ładnie, ale za wszystki dodatkowe atrakcje musimy płacić. Nie, dziękujemy. Co przyciągnęło naszą uwagę, to krzywa podłoga, ciekawe czy generalnie nie mają problemów z fundamentami kościoła, bo posadzka miała dziury jak polskie drogi, no prawie :-) .
Po wyjściu ruszyliśmy w stronę Pałacu Duke. To była siedziba zarządców Wenecji, miejsce spotkań parlamentu ( Wenecja była dawniej republiką), ale też władzy wykonawczej i sądowniczej, z więzieniem włącznie.
Potem tak nam zaburczało w brzuchach, że ruszyliśmy na pizzę w kawałkach. To chyba najtańsza opcja na niedrogą przekąskę dla turystów.
Po przekąsce postanowiliśmy zarezerwać stolik w polecanej w przewodniku knajpce na jutrzejszy, ostatni wieczór naszej wspaniałej podrózy poślubnej. Mamy odświętne stroje, będzie pięknie :-)
Kolejny punkt programu to rejs tramwajem wodnym, czyli tytułowa gondola dla ubogich. Ceny prawdziwej gondoli zwaliły nas z nóg. Chyba nie musimy korzystać z usług, fajna tradycja, ale 50 euro za 40 minut, to lekka przesada. Przepłynęliśmy prawie całą linię pierwszą Grand Canal. Wysiedliśmy na Arsenale. Potem było już tylko Lido, czyli wioska plażowa. Może jutro tam dotrzemy na ostatnie opalanie, jak tylko pogoda pozwoli.
Wieczór spędziliśmy na jedzeniu w knajpce. Znaleźliśmy ciekawą opcję. Menu dnia. Cena jak na Wenecję przystępna, a mamy primo piato, secondo piato, sałatkę i deser. Nieźle. Z komentarzy naszych niestrudzonych czytelników dowiadujemy się, że grają Polacy. I to z kim, z Włochami. Znów kibicujemy naszym!
Jutro jak mówiliśmy ruszamy na Lido, potem dokupujemy pamiątki. A wieczorem kolacja pożegnalna z Włochami.
Było cudownie, ale czas wracać. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej ;)
Ps. Wygraliśmy- juhuuuuuu!
czwartek, 11 września 2014
Wenecja - pływamy gondolą dla plebsu
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Miłej kolacji Wam życzymy. Mam nadzieję że dziś się poleniliście.
OdpowiedzUsuńWracajcie szczęśliwie.
Pa
Kolacja była pewnie super . Czekamy na Was. Buzka !!!
OdpowiedzUsuń