Wstaliśmy rano. Złożyliśmy namiot i ruszyliśmy. Droga przez Austrię jakaś męka. Dopiero przed Wiedniem trafiliśmy na autostradę z prawdziwego zdarzenia. Postój na stacji i zakup obiadu i kawki. Czyli niemiecki w praktyce ;) Potem myk w kierunku Czech. Na stacji kupiliśmy winietę. Dziś śpimy w Ostrawie.
sobota, 15 września 2018
Ferrata z polecenia. Inna wersja ferrata dla dzieci- Barbara i Dalaiti
Postanowiliśmy się nie lubić ostatniego dnia i zrobić jeszcze jakaś ferrate. Z polecenia naszych polskich, biwakowych sąsiadów wybraliśmy ferrate z wodospadem w tle. Jak sami mówili trasa urokliwa, ale ciężko się nie zgubić. I tak było też z nami. Po kilku chwilach zwątpienia, kilkukrotnym sprawdzeniu mapy naszym oczom ukazał się wodospad. Widok że och i ach.
Znaleźliśmy zakosami w dół do podnóża wodospadu. Ubralismy sprzęt. Ruszyliśmy. Tak jak myśleliśmy ferrata mało wymagająca technicznie. Idealna na sam początek wyprawy w Dolomity, albo dla dzieci. W Internecie można znaleźć wiele filmików dzieci pomykajacych tą ferrata.
Po próbie powrotu na parking inna trasa niż przyszliśmy, znów się zgubilismy. Ach wspaniale szlaki. Każdy czerwony :D czasem dali numer, żeby potem to pominąć.
Po powrocie na kemping rozpoczęliśmy pakowanie, aby następnego dnia ruszyć w miarę wcześnie.
Koło 19 ruszyliśmy w kierunku restauracji przy Lago Painozes. Droga pod górę. Ale jaki widok. Jakie jedzenie. O raju! Zdjęć nie robiliśmy bo ciemno już było jak doszliśmy.
Na kolację zamowilismy prosecco jako aperitiv i piankowy mus z pietruszki i chrzanu, udekorowany ricotta. Potem carpaccio z octem balsamicznym w dwóch kolorach: złotym i srebrnym i serem kozim oraz ravioli że szpinakiem. Niebo w gębie. Na danie główne małe tomahavki i stek. I deser ciastko czekoladowe i strudel jabłkowy. Calosc dopelnilo lokalne winko. Było meeeega pysznie i meeeega drogo. Na samo wspomnienie leci nam ślinka. Powrót spacerkiem na kemping i lulu. Jutro wracamy do domu. W planie nocleg w Ostrawie i zakup Kofoli :)
Punta Anna. Tofana do Mezzo
Dziś plany były ambitne. Po wczorajszym rekonesansie wiedzieliśmy o której musimy wstać aby ruszyć pierwsza kolejka do góry.
Po śniadaniu mistrzów- sałatka z ryżem, tuńczykiem i kukurydza wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy. Koło 8.30 byliśmy pod kolejka na Pietofana. Stamtąd ruszyliśmy na stację pośrednią do schroniska Duca d'Aosta. Tam w planie była przesiadka do kolejnej kolejki aż do schroniska Pomedes . Gdy gotowalismy się do przesiadki -zamarlismy. Czyżby kolejka nie działała. Ale ufff na szczęście to tylko zły sen i po odklikaniu biletów Pan z obsługi uruchomił machinę. Wjechalismy! Ubralismy się w sprzęt i dzida pod górę. Wtem dostrzeglismy niebieskie plecaki z logiem PZU. Potem jeden członek grupy przydział polar TOPRu. No to mamy doborowe towarzystwo. W drodze pod górę okazało się że ciut za szybko się ubralismy w sprzęt, ale przynajmniej bez przystanku mogliśmy rozpocząć wspinaczkę po stalowych poreczowkach. Droga na Punta Anna to kawał ciężkiej pracy do wykonania. Nie ma że boli, nie ma że nie mogę, nie ma że nie mam siły. Czasem było ciężko, nawet bardzo i trzeba było pracować na rękach tylko delikatnie pomagając nogami. No ale co jak co przy Kubusiu ręce mamy wycwiczone ;) Po drodze musieliśmy pokonać liczne przewieszenia, pionowe ściany. Trasa trudna technicznie ale satysfakcja z jej pokonania niesamowita.
Po osiągnięciu Punta Anna zdecydowaliśmy że skracamy nieco trasę, bo pary w rękach zaczęło brakować. A jak nie damy rady to dopiero będzie kiszka. Kolejny odcinek do Cimy, czyli ferrata Aglio odpuscilismy. Zeszlismy piargami do schroniska Ta Vales.
Tam szybka decyzja i przeliczenie kasy - 50 € starczy na naszą dwójkę na styk. Stać nas na wjazd na Di Mezzo do schroniska Cima Tofana! Na górze zrobiliśmy sobie obiad z worka- kurczak curry na słodko. Popilismy kawka i siup kolejka w dół. Z przesiadka w Ra Vales do schroniska Col Drusie.
Potem tylko 15 minut w dół do Pietofana gdzie zostawiliśmy auto.
Dzień zakończyliśmy wyprawa autobusem do Cortiny. Tam skosztowalismy Aperol Spritz (który jednak jest pyszny ;)) i pizza. W lokalu zapytralismy barmana gdzie poleca aby zjeść dobra kolację. Taka nasza mała tradycja że we Włoszech ostatni wieczór świętujemy pyszną, wyszukaną kolacją. Polecono nam kilka restauracji, a jaka wybraliśmy... To już w kolejnym wpisie.
Regeneracja
Po wczorajszym, dosyć intensywnym dniu wyłączyliśmy budziki i pozwoliliśmy sobie na słodkie lenistwo. A tak naprawdę baliśmy się, że po wstaniu będziemy się prezentować jako para utykających i stękających łamag. Dawno nie mieliśmy tak długiej aktywności jak wczoraj...
Ale o dziwo, nic nam nie było! A więc wyspani zrobiliśmy sobie pyszną jajeczniczkę i mniej pyszna kawkę na śniadanie. A następnie ruszyliśmy obczaić kolejkę na jutrzejszy cel - via ferratę Punta Anna. Po niemałym zaskoczeniu z nieczynną kolejką pod Giboną, tym razem woleliśmy wiedzieć dokładnie czy wszystko działa, w jakich cenach i w jakich godzinach.
Następnie pojechaliśmy na zakupy. Sporo przywieźliśmy. Wszak zamówień na oliwy mieliśmy sporo.
Pod marketem spotkaliśmy dwóch chłopaków z Polski. Widząc jacy są obładowani i wracając wspomnieniami, kiedy sami podróżowaliśmy objuczeni jak woły, zaproponowalismy podwózkę. Tym samym zupełnie nieplanowanie odwiedziliśmy Misurinę. Miejsce, gdzie stoi pewien hotel. Nad pewnym jeziorem. A w tle ma, uwaga uwaga, pewne góry. I tak się składa, że zdjęcie tego hotelu, odbitego w tafli tegoż jeziora stało się niejako ilustracją Dolomitów. Zaś samo jezioro, zamarznięte oczywiście, było areną zawodów dla sportów lodowych w trakcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1956.
Życząc powodzenia rozstaliśmy się z naszymi kolegami i wróciliśmy na camping zrobić sobie obiad. Oraz wypróbować jedno z zakupionych win. W końcu byle barachła nie warto by było ciągnąć do Polski. Na szczęście - będzie warto. ;-)
środa, 12 września 2018
VF Dibona
poniedziałek, 10 września 2018
Rozruch
Ale z drugiej strony niesamowite było zobaczyć po raz pierwszy otaczające góry. Wszak wczoraj było zupełnie ciemno! A że jeszcze dzisiaj była rano piękna, słoneczna pogoda, to wszystko wyglądało tym lepiej.
Po załatwieniu adaptera do wtyczki oraz stołu i krzeseł, zabraliśmy się za pierwsze śniadanie. A potem jakoś tak się stało, że była 11:00, a my właściwie nie wiedzieliśmy co chcemy robić.
Padło na masyw Cristallo. Co prawda wyciąg, którym chcieliśmy zaoszczędzić sobie mozolnego podchodzenia, okazał się nieczynny. Ale i tak coś porobiliśmy. Na przykład zgubiliśmy drogę. Ci Włosi to raczej wstrzemięźliwie używali tabliczek i farby do oznaczania trasy. ;-)
W każdym razie trochę dla przeszliśmy, zjedliśmy obiad na ławeczce i niesamowity widokiem. A potem jeszcze małe zakupy i kawa. I w drogę powrotną.
Jakie plany na jutro? Okaże się jutro.;-)
Drezno-Cortina. Tunel życia i wielkie korki
Komu w drogę temu Dolomity!
Na pierwszy odcinek trasa Gdansk-Zgorzelec. Trasa okazała się jednak na tyle przyjemna że postanowiliśmy ruszyć aż do Drezna. Szybko znaleźliśmy hotel po drodze, świetnie skomunikowany z Centrum. Wypozyczylismy rowery spod hotelu i ruszyliśmy na zwiedzanie Drezna późnym wieczorem. Miasto przepięknie, trochę jak Gdynia zmieszaną z Wrocławiem. Podobało nam się bardzo. Kolacja w postaci burgera, popita piwkiem franciszkańskim też niczego sobie. Powrót autobusem do hotelu i łapanie snu na dalsza część trasy aż do Cortiny.
środa, 18 kwietnia 2018
Basening smażing
Anaga PR-TF 10 Cruz del Carmen - Punta del Hidalgo
Po szybkiej wizycie w sklepie po zaprowiantowanie się, czekała nas 1.5 h podróż autem do miejsca docelowego Cruz del Carmen. Miejsca parkingowego szukaliśmy bardzo długo. W końcu po walce z innym kierowcą udało się! Kubuś na widok nosidla woła ihaaa, więc z radością wskoczył na plecy do Sławka. Początek trasy wiódł przez las. Ścieżka była trochę gliniasta. Było malowniczo. Potem wyszliśmy trochę na otwarty teren. Fragment asfaltowka. Mieszkańcy machali radośnie na widok naszej szalonej trojki. Po chwili naszym oczom ukazały się zbocza gór i ocean w tle. Bajecznie.
Po drodze mijalismy kilka gospodarstw. Były kury, my uciesze Kubusia który radośnie wykrzykiwal KOKO. Spotkaliśmy Pana z wózkiem napędzany spalinowo który woził zapasy na swoje pustkowie. To dopiero ciężkie życie. Były skrawki pól uprawnych. No bajka.
Na początku naszym celem miała być Chinamada. Urokliwa miejscowosc z tubylcami mirszkajacymi w skalach. Tak opisuja to przewodniki. ☺ W praktyce malutkie domki i garaże wykute w skale. Może z małym podróżnikiem nie dostrzeglismy istoty piękna. Ale nie powalilo na kolana. Po dojściu do Chinamada czuliśmy jeszcze niedosyt i postanowiliśmy iść dalej aż do końca trasy TF10. I to była dobra decyzja. Dopiero ten odcinek obfitował w widoki zapierające dech w piersiach.
Przy końcówce wycieczki Kubek padł już że zmęczenia. Nie ma się co dziwić, miał prawie 7 km w nogach. Hahahaha! My napawalismy się pięknem i napieralismy do przodu. Autobus z Punta dek Hildago miał odjezdzac za 30 minut a my byliśmy wysoko. W praktyce okazało się że na koniec świata autobusy jeżdżą jak chcą. Czekaliśmy na przystanku jeszcze z 20 minut, po czym rozpoczęliśmy naszą drogę powrotną. Kubek był zachwycony. Trzymał się poręczy jak gościu i co chwila spoglądal na siedzącego obok, przestraszonego psa. Po polgodzinnej podróży czekała nas jeszcze przesiadka. I tu niemałe rozczarowanie. Nasz OSTATNI autobus mieliśmy o 18.10. Spóźnił się on jeszcze 15 minut. Szczęśliwi wsiedliśmy do małego busiku, który podjechał. Kierowca jechał kręta ścieżka bardzo sprawnie. Niestety nasza linia nie prowadziła do miejsca w którym zostawiliśmy auto. Czekała nas jeszcze chwila marszu. Koło 19.30 byliśmy na parkingu, gdzie zostawiliśmy auto.
Teraz jeszcze tylko 1.5 h do hotelu, kolacja i zasłużony odpoczynek. Weszło w łydki. Dzień super. Chyba lepszy niż wyprawa pod Teide. Połączenie oceanu i gor to najlepsze polaczenie.
Plażing smażing
niedziela, 15 kwietnia 2018
Górki ze Star Wars
Dziś Kubuś dał nam pospać. Wstaliśmy o 8 i ruszyliśmy szturmem na śniadanie. No prawie... Kubek zepsuł klamkę i musieliśmy czekać na Pana Złota Rączka. Sławek zdążył się ubrać, a ja niestety nie więc byliśmy uziemieni do czasu naprawy klamki.
Po spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy i kolejnych długich minutach o 12 wyruszyliśmy autem w kierunku Teide. Akurat była pora drzemkowa więc no idealnie.
Pozdroz miała trwać godzinę. W tym czasie zmieniło się wiele. Były drzewa liściaste, wyjechaliśmy ponad chmury, było dużo kawałków ławy a potem krajobraz jak z księżyca. Suuper. Zaparkowalismy na około 2 tyś. metrów. Niestety na sama Teide czyli nieczynny wulkan nie móglismy wjechać. Wpuszczają tam dzieci powyżej 2giego roku życia. No nic trzeba będzie tu wrócić. Co za los! ;) zdecydowaliśmy się na inną trasę która miała zająć 3 h. Okazało się jednak że w tej części Parku Narodowego Teide wybuchł pożar i ze względów bezpieczeństwa obszar został zamknięty.
Przemiła Pani w informacji sprawdziła nam trasę szybka o niewielkim stopniu trudności. Było malowniczo. Mogliśmy zobaczyć 3 gatunki lawy. Różnią się one nie tylko kolorem ale i struktura. Kubuś dzielnie siedział w nosidełka i krzyczał tylko iha iha. No cóż Slawo robił za konia 😂
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się Jeszce na kilku punktach widokowych. Fotki na pamiątkę i powrót.
W hotelu zahaczylismy jeszcze o plac zabaw. Nie za duży ale wystarczająco.
Teraz już tylko kolacja i spanie. Oby ta noc również była w porządku. 😉
sobota, 14 kwietnia 2018
Loro Park i kolejna plaża
Po szybkim spakowaniu się ruszyliśmy w drogę do oddalonego o 50 km Loro Park. Jest to ogród zoologiczny na sterydach. Przez cały dzień odbywają się pokazy zwierząt. My poszliśmy na delfiny oraz orki. Co te zwierzaki tam wyczyniają! Delfiny odnoszą przedmioty do opiekunów. A orki potrafią chlapać mocniej, niż Kuba podczas najlepszej zabawy w wannie! Aaa, no i skaczą... ;-)
Los Gigantes, basen i czarna plaża
Po śniadaniu i spotkaniu organizacyjnym z biura podróży ruszyliśmy do Lis Gigantes. Klify robią niesamowite wrażenie. Są monumentalne. Przepiękne. Po zaparkowania auta w porcie ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Na placyku koło kościoła wypiliśmy tradycyjna kanaryjska kawę barraquito. To espresso z mlekiem skondensowanym i likierem. W naszym przypadku z likierem pomaranczowym. Kawa przyjemna choć bardzo słodka.
Po powrocie do hotelu zdecydowaliśmy się na kąpiel w hotelowym basenie. Kubek szalał jak ryba w wodzie. Nie chciał wychodzić. Trenujemy pływanie w rękawach. No było ekstra superasnie.
Po kapielach wodnych nadszedł czas na kolejne wynurzenie się z hotelu. Ruszyliśmy do pobliskiej miejscowości na plażę de la Arena. Plaża z czarnym wulkanicznym piaskiem powitała nas paleniem w stopy. Było piekielnie ciepło. Musieliśmy aż wypożyczyć parasol, bo poruszanie się w obszarze naszych ręczników robiło się kłopotliwe. Żar lało się z nieba i z ziemi. Porobilismy kilka babek z piasku i wróciliśmy na kolację.
Kolejny udany dzień. Jutro w planach Loro Park. Nie możemy się doczekać
piątek, 13 kwietnia 2018
Teneryfa czyli kolejne wspólne wakacje
Pierwszy raz w historii naszych wojaży zdecydowaliśmy się na wyjazd zorganizowany. Pierwszy raz w życiu lecielismy lotem charterowym. Kolejka na lotnisku do odprawy aż się zawijała. Dobrze że mój szpiegowski słuch i wzrok wychwycił że rodziny z dziećmi przepuszczaja poza kolejnością. Kubek już szalał na dobre po lotnisku więc takie udogodnienie było dla nas zbawieniem.
Oddaliśmy też wózek. Na lekko udaliśmy się do odprawy. W sali odlotów odnalezlismy plac zabaw. Skromna, mało szałowa łódź że sterem. No lepsze niż nic aczkolwiek tyłka nie urwało. Tam przeczekalismy aż do otwarcia bramek.
Miejsca jakie nam przydzielono e2 samolocie były ok. Ja miałam pirkny widok przez okno Lot przebiegł nam w miarę. Kubuś zasnął zaraz po starcie na całe 5 minut. Już się witaliśmy z gąską potem były rysowanki, naklejki, książeczki, bajeczka na tablecie, zasypianie na raczkach Taty aż w końcu pojawiła się naszą wyczekana Teneryfa. Ufff ufffff ufffffff.
Po wylądowaniu już zaczęliśmy odbierać telefony od wypożyczalni aut i od wypożyczalni akcesoriów dla dzieci. Sławo popedzil szukać auta a my z Kubą bawiliśmy się w robienie kołek wokół drzew. No zabawa na 102! 藍
Po ponownym naszym spotkaniu doszliśmy do punktu odbioru aut. Tam czekał na nas Pan z nosidłem. Nosiło formy Deuter w stanie igła. Cenowo przystępnie. No bajka. Z tego miejsca polecamy firme LittleCanarries. Co innego auto. A dokładniej fotelik dla dziecka. To była masakra. Obicie fotelika miało dziury, przetarcia. Brak jednego pada na ramiona powodował że pas spadał Kubie z ramienia. Generalnie totalna porażka. Ruszyliśmy z lotniska i właściwie już przy bramkach wyjazdowych zdecydowalaismy się skontaktować ponownie z Panem od nosidla. Nie mogliśmy że spokojem wozić w tamtym naszego Synka. Szybka akcja i mamy elegancki fotelik i możemy bezpiecznie ruszać dalej.
Potem tylko ... o fuck: Kuba zasnął w aucie. Mamy godzinę 21. Kubek do nosił a. Lecimy się zameldować w hotelu. Tutaj jakoś się udało. Odlozylismy Kubę do łóżka i na zmianę zjedlismy kolację. Bufet jest bardzo ok. Wybór różnorodny. Od dań obiadowych po sałatki j desery z owocami. Palce lizać.
To był ciężki i dług i dzień. Oby jutrzejszy okazał się być przecudownie wakacyjny.