Rano po późnej pobudce, koło 8 zjedliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy serwis kampera. Tzn. zabrał się za to Sławek, a Ania z dziećmi udała się na Ranczo Arka.
Kubuś korzystał z oferty rancho: oglądał zwierzaki, wspinał się po ściance, huśtał, wskakiwał na dinozaury. No generalnie był w siódmym niebie. Tomek też nieźle się bawił. Nareszcie mógł troszkę rozprostować kości i pohasać po trawie. Rancho Arka to miejsce z cyklu love-hate. Niby ciekawe atrakcje, super, że są żywe zwierzęta: strusie, kury, kozy, koszatniczki, papugi, jeżozwierz. Z drugiej strony stare ciągniki, maszyny rolnicze, maszyna do popcornu. Niby pasuje, a jednak nie bardzo. Mydło i powidło.
Podczas gdy Ania z dziećmi całkiem nieźle spędzali czas, Tomek uciął sobie nawet drzemkę, Sławek oddawał się kamperowym zajęciom: opróżnianie toalety, spuszczanie wody szarej... No i tutaj niemiłe zaskoczenie. W aplikacji Park4night widnieje informacja o możliwości zrzucenia wody szarej, ale w praktyce nie było miejsca, żeby podjechać do kratki zrzutu. Sławek spuszczał więc wodę szarą konewkami. Syzyfowa praca. Potem napełnianie świeżej wody, zalanie chemią toalety i skoro świt o 13 byliśmy gotowi do wyjazdu.Zwiedzanie Lublina rozpoczęliśmy od obiadu. Znaczy wiadomo najpierw zaparkowaliśmy kampera pod Zamkiem, a potem dziarsko ruszyliśmy w kierunku Rynku. Po drodze mignął nam szyld piekarni i już mieliśmy się nie cofać, a jednak coś kazało nam zawrócić. I... Strzał w 10! Piekarnia Kuźmiuk na ul. Furmańskiej to piekarnia z wieloletnią tradycją, ponoć kolejki po poranne pieczywo są ogromne. Trafiła także do żółtego przewodnika Gault&Millau 2019. Także chyba dobrze że się cofnęliśmy. Zakupiliśmy specjał Lublina - cebularze, chleb pytlowy i dwie drożdżówki.
Potem już bardzo głodni ruszyliśmy do żydowskiej restauracji - Mandragora. Ależ było przepysznie! Zjedliśmy z polecenia kelnera: wątróbkę smażoną z pieczarkami, kapuśniak po żydowsku, kaczkę po żydowsku z cymesem na pęczaku, sandacz w białym sosie z orzechami, a dla Kubusia naleśniki z jabłuszkami smażonymi. Wszystko pyszne, niebo w gębie. Nawet nie zdążyliśmy cyknąć zdjęć. Zniknęło samo ;) Kto przybędzie do Lublina serdecznie polecamy. Po spałaszowani wszystkiego przeszliśmy się w okół Rynku. Okazało się że trafiliśmy na Festiwal smaków z całego świata. Na ustawionych dokoła Rynku straganach, skosztować można było oscypków, bigosu, paelli, baklavy i wielu wielu innych dań.
Następnie skierowaliśmy swe kroki w kierunku Placu po Farze. A tam scena i wielki plakat informujący o rozpoczynającym się Festiwalu kultury żydowskiej - Lubliner Festival. Ach ile atrakcji jednego dnia. Wracając z powrotem na Rynek zakupiliśmy paliwo - kawę i ruszyliśmy w przeciwnym kierunku przez Bramę Krakowską w kierunku Placu Lubelskiego. Po drodze minęliśmy fontanny, jeszcze trochę fontann. Kuba był wniebowzięty.O 17 byliśmy umówieni z Kolegą Ani z pracy - Maćkiem w knajpie Widok nad jeziorem Zemborzyckim. Knajpa serwuje pizze, pasty, napoje alkoholowe i bezalkoholowe. Dla dzieci są dostępne zjeżdżalnie dmuchane. Raj dla dużych i małych. Miło spędziliśmy czas w towarzystwie Maćka, jego Żony i Córeczki. Nim się obejrzeliśmy zrobiło się późno i Maciek z Żoną zaoferowali nam nocleg u siebie w domu. Dziękujemy jeszcze raz bardzo serdecznie. Dzieci bawiły się do późnych godzin wieczornych, a my dorośli mogliśmy pogadać przy piwku. Miłe spotkanie.
Rano po śniadaniu postanowiliśmy zostać jeszcze na drzemkę Tomka, a Ania miała okazję przywitać się na spotkaniu przez komunikator z kolegami z pracy. Fantastycznie było ich znów zobaczyć!
Kolejny przystanek to apteka- szybko odbieramy syrop i ruszamy na Roztocze. Potrzebujemy znów zwolnić i pobyć z naturą. Chyba to jednak to co lubimy najbardziej.
Tu też nie byłam. Słucham właśnie radia i mówią o festiwalu kulinarnym świata. Fajne i stare miasto. Dzięki Waszym podróżom też poznajemy Polskę 😉
OdpowiedzUsuńPodpisuje sie pod slowami Babci Eli.Jesteście naszymi osobistymi przeWodnikami po Polsce.To mieliscie dzień zwiedzania smakowała i odwiedzin
OdpowiedzUsuń